Na kolejną wędrówkę wyruszamy z samego rana w rzęsistym deszczu. Plan wygląda następująco – startując z pod osady Dwa Młyny w Ldzaniu iść wzdłuż rzeki by dotrzeć do młyna w Baryczy i wrócić z powrotem drugą stroną rzeki. Trasa w bardzo przyzwoitym stanie prowadzi nas tuż przy samym brzegu Grabi. W między czasie do pokonania mamy kilka ciekawych drewnianych mostków, generalnie spacerek. Idziemy w ciągłym deszczu aż docieramy do Piaskowej Góry, miejsca, które latem tętni życiem, w tym momencie wygląda jednak średnio atrakcyjnie.
Po kilku kilometrach marszu wyłania nam się w końcu tabliczka miejscowości Barycz, czas więc na pierwszą przerwę na kawę. Na miejsce pauzy wybieramy jeden z filarów podtrzymujących wiadukt trasy S8. Taka sceneria to zawsze jakaś odmiana, a dodatkowo nie pada nam chociaż na głowy. Odpoczywamy kilka minut, robimy kilka zdjęć i po chwili ruszamy dalej.
Dosłownie po chwili zza budynków wyłania się nam młyn w Baryczy. Obiekt powstał w XV wieku, jednak obecny budynek pochodzi z roku 1914. Pierwotnie był to młyn wodny, aktualnie posiada on napęd elektryczny. Niestety jest on w wizualnie gorszym stanie od tego w Ldzaniu. Po obejrzeniu go przyglądamy się jeszcze okolicy, a także podchodzimy do zbiornika przy tamie gdzie tego dnia pływa sporo kaczek. Nawierzchnia jest mocno oblodzona przez co idzie się dosyć ciężko. Decydujemy się jednak lekko zmodyfikować trasę i wyjść na asfalt by móc w większym stopniu odkryć jak się okazuję bardzo ciekawą miejscowość.
Trzeba przyznać, że wioska ma swój klimat i w dość krótkim czasie udaje nam się odnaleźć kilka fajnych perełek. Poza starymi domostwami w oczy rzuca się kapliczka, datowana na rok 1912. Tuż dalej na rogu sklep rodem z PRL-u, a obok niego miejsce specyficzne jak na nasze czasy – w jednym miejscu znajdują się skrzynki pocztowe całej miejscowości. Niestety przez mocny deszcz muszę odpuścić sobie robienie zdjęć w tym miejscu.
Opuszczamy Barycz spotykając po drodze jeszcze jedną ciekawostkę – kolejną kapliczkę na drzewie, która sprawia, że zatrzymujemy się przy niej na dłużej. Narośl w formie grzyba z daleka przypomina nam twarz, tak jakby diabełka tasmańskiego. Stoimy tu jeszcze pewien czas i przyglądamy się z zainteresowaniem. Zresztą oceńcie sami co Wam to przypomina.
Wchodzimy do lasu gdzie wita nas piękna długa droga, ponownie zmieniamy więc nieco trasę by móc powędrować nią choć kawałek. W końcu przestaje padać, zapada ekspresowa decyzja – czas w końcu na ognisko! Dzięki temu, że w plecakach mamy suche drzewo rozpalanie poszło w miarę sprawnie i już po chwili możemy delektować się smakiem pieczonej kiełbaski. Ogień zapewnia też odrobinę ciepła, którego tak bardzo brakuje nam od rana. Warto tutaj dodać, że po raz pierwszy Błażej nie spalił swojej kiełbaski, wpadła mu za to do rzeki ?
Po dłuższej przerwie ruszamy dalej, jednak drogi po tej stronie rzeki wyglądają już znacznie gorzej. Mocno podmokłe tereny, rozdeptane przez konie ścieżki pokryte całe błotem – tak wygląda większość tego etapu wędrówki. Po kilku kilometrach w takich warunkach docieramy z powrotem do asfaltu gdzie w pierwszej kolejności wita nas wiekowy dworek należący do byłego właściciela młynów w Ldzaniu. Również oba drewniane młyny są już zabytkami, większy powstał pod koniec XIX wieku. Mniejszy jest starszy, zbudowano go w połowie XIX wieku, choć swoją pracę zakończył w roku 1965 roku. Łączy je bardzo klimatyczny mostek, który po zarwaniu w 2011 roku został odbudowany na nowo.
Na sam koniec wędrówki idziemy jeszcze nad rzekę, która w tym miejscu posiada bardzo klimatyczne spływy. Byłem tu co prawda już kilka razy, jednak zawsze uwielbiam wracać w to miejsce. Jest tutaj piękne o każdej porze roku, dlatego serdecznie zachęcam do odwiedzania tych okolic. Szczególnie latem gdy działa tu grill i smażalnia ryb.
Ostatni przystanek to zagłębienie się w ciekawą legendę o żonie młynarza oraz obejrzenie narzędzi i innych rekwizytów zgromadzonych licznie przed drewnianym budynkiem. Również zabudowania obok posiadają swój własny niepowtarzalny klimat pasujący całościowo do tej samej epoki. Można by rzec, że przyjeżdżając tu człowiek przenosi się w czasie, w przeszłość która go tutaj otacza z każdej strony.
Łącznie tego dnia w czasie 4 godziny i 40 minut pokonujemy dystans 15 km. I choć pogoda nie była dla nas łaskawa, bo zmoczyło nas dość konkretnie to jednak każdy pozytywnie będzie wspominał tą wędrówkę. Można śmiało stwierdzić, że to taka żywa lekcja historii usytuowana wzdłuż rzeki Grabi. Poniżej zamieszczam również statystyki z Endomondo z zaznaczoną trasą wędrówki.
Aktualizacja na rok 2019: Młyn w Baryczy uległ całkowitemu spaleniu pod koniec maja 2018 roku… 🙁