Załęczański Park Krajobrazowy odwiedzamy już po raz drugi, choć tym razem skupiamy się na całkowicie innych jego obszarach niż poprzednio kiedy zwiedzaliśmy rezerwaty przyrody Szachownica i Węże. Dzięki pogodzie, która jest nieprzewidywalna zapowiada się kolejna trasa w pięknym zimowym klimacie choć jeszcze tydzień temu w weekend było prawie 20°C. Po drodze mijamy sporo dróg, które śnieg zawiał dość mocno, a także auta zalegające w okolicznych rowach. Pokonujemy też fajny mostek na Warcie, który tego dnia przewija się jeszcze dwukrotnie podczas naszej trasy.
Punktualnie o 8:00 startujemy z pod Nadwarciańskiego Grodu w Załęczu Wielkim w sile sześciu osób. Tym razem za cel obraliśmy sobie gotową trasę rowerową oznaczoną kolorem żółtym, która wiedzie przez tereny parku i liczy ok. 30 km. Już na pierwszym kilometrze zaczynają się atrakcje, kiedy to na drodze całkowicie pokrytej lodem Błażej zaliczą sromotną glebę upadając na ziemię razem z moim aparatem… Na szczęście oboje wychodzą z tego bez szwanku, uff. Piękne poranne słońce dodaje uroku naszej wędrówce, choć silny wiatr skutecznie utrudnia nam pokonywanie kolejnych kilometrów.
Duża część naszej wędrówki to dzisiaj asfalt, który pokryty jest dość znaczną warstwą lodu, dodatkowo przykrytą białym puchem. Po drodze spotykamy pomnik poświęcony żołnierzom Armii Łódź, którzy w czasie wojny walczyli również na naszych terenach. Dochodząc ponownie do mostu stwierdzamy, że trasę zrobimy jednak od tyłu, tak by miejsce ogniska przypadło nam na 3/4 dystansu w znanym nam już miejscu w Bobrownikach, gdzie przygotowany jest plac grillowy i altana.
Kolejne kilometry mijają nam dość szybko, choć przyznam szczerze, że liczyłem na dużo ciekawsze widoki. Wiatr nie ustępuje co na otwartych terenach da się doskonale odczuć. Prawdziwe przygody zaczynają się w miejscowości o dumnie brzmiącej nazwie „Kluski”, w której to pod wędrówkę podpina się rudy okoliczny kot i idąc na czele prowadzi nas w stronę lasu. Z uśmiechami na ustach podążamy więc za nim. Po jakimś jednak czasie kot wycofuje się, a my zauważamy, że skubaniec wyprowadził nas w złym kierunku i tak ostatecznie musimy zawrócić i jesteśmy w plecy ok. 3,5 km. Dochodzimy do lustra przy którym robimy sobie pamiątkowe zdjęcie i wracamy w miejsce gdzie zboczyliśmy z trasy.
W końcu nasz żółty szlak prowadzi nas do lasu co cieszy mnie niezmiernie. W międzyczasie nasz debiutant Mateusz urozmaica nam czas różnymi opowieściami o historii aptekarstwa i medycyny. Z całej przekazanej nam wiedzy zapamiętujemy jednak tylko to, że prezerwatywy w dawnych dziejach robiono z owczego jelita. Wędrujemy pięknymi lasami wśród których niesie się śpiew wcześniej wspomnianego wędrowcy, który raczy nas hitami z list przebojów ubiegłego stulecia. Docieramy do małego stawu, którego równiutka tafla przypomina lodowisko, jednak nikt nie odważa się przetestować jego grubości. Obok odnajdujemy również leśną giełdę ambon.
Docieramy na otwarty teren, który okazuje się być jednym z najtrudniejszych elementów całej wyprawy. Mroźny wiatr wiejący nieustannie z dużą prędkością bardzo spowalnia nasze tempo, a zawiany z pól i łąk śnieg sprawia, że teren jest strasznie zdradliwy. Co krok to niespodzianka, wpadamy w zaspy po same kolana i generalnie idzie się bardzo ciężko. Na środku tego pustkowia odnajdujemy ambonę, na którą wchodzimy. Korzystając z okazji również melduję się na górze skąd wykonuję kilka zdjęć zastanego tutaj krajobrazu.
Po przejściu najtrudniejszego technicznie fragmentu trasy docieramy w końcu do cywilizacji. Wracamy na asfalt i wędrujemy już pomiędzy domami kolejno mijanych miejscowości. W między czasie Mateusz raczy nas dosyć sporą dawką monologów w języku łacińskim. Namawiamy go również na zrobienie śnieżnego aniołka, oczywiście podejmuje wyzwanie i już po chwili macha rękoma jak rasowy orzeł. I mimo, iż trasa prowadzi asfaltem idzie się dosyć ciężko ponieważ na drogach zalega gruba warstwa śniegu. Z wybawieniem przychodzi nam pług śnieżny, który wymija nas odśnieżając nam dalszą fazę wędrówki, za co mu oczywiście dziękujemy.
Po kilku kilometrach kończą się domy, a my lądujemy z powrotem na totalnych bezdrożach. Idziemy głównie polami ponownie nacierani przez wiatr, który tego dnia nie ma w planach nam odpuścić. W końcu udaje nam się dotrzeć do rzeki, której dawno już nie widzieliśmy. Miejsce w którym się znajdujemy pozbawione jest jakiegokolwiek zasięgu, także nie mając pojęcia gdzie się w ogóle znajdujemy ruszamy po prostu wzdłuż brzegu, który musi w końcu gdzieś nas wyprowadzić. Plan się sprawdza, a wąska ścieżka prowadząca nas tuż przy samej wodzie ciągnie się aż do samego mostu w Bobrownikach, czyli miejsca na które czekaliśmy z utęsknieniem.
Widok ten może oznaczać tylko jedno, po prawie 30 km wędrówki czas w końcu na odpoczynek! To miejsce poznaliśmy już wcześniej przy okazji wędrówki po rezerwatach przyrody Szachownica i Węże gdzie zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę. Tym razem plan jest identyczny, zabieramy się zatem za rozpalanie ognia. Po tym jak płomienie pojawiają się już na grillu włączamy muzykę i relaksujemy się, a kiełbaski pięknie skwierczą na ruszcie zapowiadając małą ucztę. I w tym miejscu podziękowania należą się nieznajomym dobroczyńcom, którzy zostawili po sobie pół worka węgla drzewnego, który stał się dla nas dużym ułatwieniem. Czas szybko mija, a my po napełnieniu swoich brzuchów musimy ruszać dalej.
Na moście wiatr mocno się wzmaga, przez co jeden z wędrowców ma problem z utrzymaniem równowagi i wymaga ciągłego wsparcia.. Wychodząc z zabudowań ruszamy ponownie w stronę lasów, a dalsze kilometry to zbiór najciekawszych miejsc na całej trasie. Niestety przez sporą ilość śniegu Żabi Staw czy Wronie Wody nie mają żadnego uroku, a szkoda bo bardzo chciałem zobaczyć te miejsca. W takim wypadku wszystko wskazuje na to, że trzeba będzie powrócić tu latem.
Mijając drogowskaz prowadzący do Góry Św. Genowefy rozdzielamy się na dwie ekipy, z czego jedna rusza w stronę auta, a my w stronę pagórka, który koniecznie chciałem odwiedzić. Po przejściu około kilometra docieramy w końcu na miejsce. Schodzimy zatem w dół i robimy kilka szybkich zdjęć oraz wznosimy mały toaścik. Miejsce to prezentuje się bardzo ciekawie, ale niestety czas nas goni, wspinamy się więc z powrotem na górę i ruszamy w dalszą drogę by dogonić resztę składu.
Wracamy na drogę i idziemy w miarę dobrym tempem, choć do pokonania mamy jeszcze prawie 10 km. W międzyczasie zapada już zmrok, a my z latarkami na głowach wędrujemy dalej po oblodzonych drogach. Docieramy po raz trzeci do charakterystycznego mostu na Warcie, skąd jak już wiemy zostało nam niewiele ponad 2 km do celu. Zbliżamy się do Nadwarciańskiego Grodu gdzie czekają na nas auta i reszta ekipy. Udało się! Po prawie 11 godzinach kończymy naszą kolejną przygodę pokonując pieszo ponad 40 km! Pod względem warunków pogodowych była to zdecydowanie najtrudniejsza trasa jaką do tej pory pokonaliśmy. Nie było tu może zbyt wielu widoków do podziwiania, ale dzięki zgraniu obecnej ekipy była to jedna z najciekawszych naszych wypraw. I choć prosty jakby się wydawało plan zakładał kierowanie się wyznaczonym szlakiem to jak widać w zimowych warunkach wszystko może się zdarzyć. Poniżej zamieszczam tradycyjnie statystki z Endomondo z zaznaczoną trasą wędrówki.