To była pierwsza od dawna wędrówka w prawdziwie zimowych warunkach! Spore ilości śniegu, przepiękna szadź na drzewach oraz gęste mgły tworzyły niezwykły klimat, który sprawiał, że nogi same rwały się do przodu. Jeśli chodzi o plan samej trasy to ostateczny jej zarys powstał zaledwie 8h przed wyjazdem i poza dwiema obowiązkowymi pozycjami (Rybakówka oraz Źródła Królewskie) zawierał też kilka opcji do wyboru dzięki czemu miało być bardziej nieprzewidywalnie i spontanicznie. Punktualnie o godzinie 7:00 meldujemy się w podpiotrkowskim Czarnocinie skąd wyruszamy na kolejną wyprawę. Sceneria pierwszych kilometrów przypomina nieco film grozy, polne drogi prowadzą naszą piątkę po ciemku w całkowicie nieznane nam tereny zalane gęstymi mgłami.
Po dwóch kilometrach marszu po totalnie płaskim terenie zza mgieł wyłaniają się pierwsze pagórki. Zgodnie z naszym zwyczajem wspinamy się na ich wierzchołek by rozeznać się w okolicy, tym razem jednak bez większych rezultatów. Pojawia się za to znak informujący, że znajdujemy się na terenach zakładu górniczego Tychów I – kopalni piasku i żwiru. Po oględzinach tego specyficznego krajobrazu ruszamy dalej kierując się w stronę asfaltu. W końcu zrobiło się widno.
Następnie trasa prowadzi nas remontowanym fragmentem asfaltowej drogi. Ten trzykilometrowy odcinek urozmaica nam głównie szadź osadzona na gałęziach drzew oraz przepięknie wyglądające leśne ścieżki, na jednej z nich robimy sobie nawet pamiątkowe zdjęcie. Tuż przed skrzyżowaniem natykamy się na piękną kapliczkę datowaną na rok 1957. Jej niezwykłe otoczenie sprawia, że muszę się tu zatrzymać, choćby dla kilku zdjęć.
Na siódmym kilometrze naszej wędrówki widać już wśród mgieł pierwszy punkt naszej wyprawy – Rybakówkę. Zaczynamy jednak od palmowego tarasu widokowego, a dokładniej od długiego pomostu, którym dostajemy się na wysepkę. Podziwiamy klimat tego miejsca, a także ptactwo, które skumulowało się na niezamarzniętym fragmencie zbiornika wodnego. Palmy, które są chlubą tego miejsca zabezpieczono w specjalnych komorach, które pozwolą im bezpiecznie przetrwać zimowe temperatury. Nadszedł czas na pierwszą małą przerwę rozgrzewającą, w ruch idą gorące, ogniste napoje, na deser natomiast serwowane przez Sławka mikołaje.
Po kilkuminutowej pauzie zbieramy się i ruszamy dalej w stronę naszego drugiego celu. Okrążamy część zbiornika i idąc jego groblą podziwiamy okolicę, której zimowa sceneria dodała niesamowitego uroku. Po chwili docieramy do kompleksu, który powoli przygotowuje się na otwarcie i w rytmach słyszanej muzyki wędrujemy w stronę asfaltu. Po dotarciu do głównej drogi wita nas specyficznie pomalowana bardzo sympatyczna chatka.
Asfalt prowadzi nas dosyć krótko i po niespełna kilometrze wracamy na polne ścieżki by podążać aleją klimatycznych wiekowych drzew. Trzeba przyznać, że średnica pni niektórych z nich robi spore wrażenie. Właśnie kończy się dróżka, a my totalnymi bezdrożami przedzieramy się przez trawy i chaszcze kierując się w stronę białej panoramy. W końcu zza mgły zaczyna wyłaniać się kolejny cel naszej wyprawy, maszerujemy w jego stronę w otoczeniu sporej ilości dzikiej zwierzyny.
Przed nami drugie docelowe miejsce naszej wędrówki czyli grota skalna oraz historyczne Źródła Królewskie. Na dokładnie dwunastym kilometrze naszej trasy jesteśmy przy podziemnych źródłach, których jest tutaj również dwanaście, każde z własnym patronem oraz historią. Znane ze swych zdrowotnych właściwości przyciągają do siebie mieszkańców jak i turystów już od setek lat. Jako ciekawostkę dodam tylko, że z ujęcia przy źródłach powstaje woda „Święcicki Zdrój”. Tuż obok usytuowana jest grota skalna (poświęcona Matce Boskiej) w której wnętrzu znajduje się studnia umożliwiająca czerpanie wypływającej tu wody. Miejsce znajdujące się pośród szczerych pól jest na prawdę piękne i oryginalne ale zdecydowanie ładniej prezentuje się wiosną i latem dlatego też zachęcam by odwiedzać je właśnie w miesiącach letnich.
Wnętrze groty sprzyja z pewnością zadumie, jednak dzięki zamontowanym tu ławkom jest również świetnym miejscem do odpoczynku, postanawiamy więc z tego skorzystać. Zgodnie z planem decydujemy się na pierwszą solidną przerwę połączoną z ciepłym posiłkiem. W menu po raz kolejny pojawia się fasolka po bretońsku, tym razem jednak przyrządzona według domowej receptury przez mamę Wiktora – serdecznie pozdrawiamy, było pyszne! Po napełnieniu brzuchów oraz uprzątnięciu kuchni ruszamy dalej przed siebie.
Mimo samych pól krajobraz tego miejsca ma w sobie coś niezwykłego, na dodatek z praktycznie każdej możliwej strony otaczają nas stada saren. Jeśli mógłbym cofnąć czas to zabrałbym ze sobą teleobiektyw, który został w domu… Po raz pierwszy tego dnia niebo częściowo się odkrywa i pojawia się słońce, którego dzisiaj brakowało nam najbardziej. Docieramy do asfaltu, którym kierujemy się w stronę zabudowań. Pod kątem motoryzacyjnym odcinek ten okazuje się bardzo ciekawy, trafiamy sporo klasyków, m.in. poczciwe Maluchy, Trabanta oraz sporo Golfów różnej maści. Na końcu osiedlowej dróżki mijamy „kuratorium” i po raz pierwszy tego dnia wchodzimy do lasu.
Po mniej więcej 300 metrach od wejścia w tereny leśne czeka nas niespodzianka. Nagle niedaleko nas pojawia się stadko łań i jeleni, liczące co najmniej 20-30 sztuk. Nie przejmując się zbytnio naszą obecnością przechodzą sobie spokojnie leśnym duktem z jednego lasu do drugiego. Ten moment po raz kolejny uświadamia mi jak kiepsko dobrałem obiektywy na ten wypad, 135mm to stanowczo za mało… Po chwili razem ze zwierzyną znika również słońce, które było z nami raptem kilka minut.
Jak się okazuje dalsza część trasy staje się pasmem kolejnych niepowodzeń. Niestety cel, który sobie obraliśmy jest niedostępny ze względu na podmokłe tereny i zalane ścieżki, których i tak jest tutaj niewiele. Po kilku nieudanych próbach przedarcia się dalej zawracamy i ostatecznie wycofujemy się z lasu. Za nami 22 kilometry marszu, czas więc najwyższy usiąść i odreagować, a nic nie uspokaja tak jak widok palącego się ogniska. Menu co prawda mamy dosyć skromne, wystarczające jednak by wzrosło morale.
Ponownie wracamy na asfalt, który z małym tylko wyjątkiem ma poprowadzić nas aż do samej mety. Wędrówka ruchliwym, w dodatku remontowanym odcinkiem drogi nie należy do rzeczy najprzyjemniejszych, a ten na dobitkę jest jeszcze oblodzony. Po kilku kilometrach docieramy w końcu do Czarnocina gdzie wita nas długo wyczekiwany chodnik. Choć zegar na wieży kościelnej ma wskazać dopiero szesnastą jest już konkretnie ciemno, krótki dzień to moim zdaniem największa wada zimowych wędrówek. W końcu docieramy do mety kończąc tym samym kolejną przygodę. Tego dnia licznik wskazuje dystans 30 kilometrów. Czas całej trasy to 9h, z czego (według aplikacji) sam marsz zajął nam 6h 37m. Przy okazji udało się wyrysować najbrzydszą mapkę w naszej historii dlatego wyjątkowo nie będę tu jej publikował. Do następnego ekipo!
Music license:
„Scott Buckley – Snowfall” is under a Creative Commons license Attribution 3.0 Unported (CC BY 3.0)
https://creativecommons.org/licenses/…
Music promoted by BreakingCopyright: https://youtu.be/htAlfvjQrQU